WYWIADY
Wywiad z panem Bolesławem Brzuchaczem, byłym ministrantem
Była to piękna sprawa
Prosimy o parę słów o sobie.
Mieszkam z rodziną w Wałbrzychu (ja już 50 lat), z żoną jesteśmy 41 lat po ślubie. Pochodzimy z Jodłówki koło Pruchnika (woj. podkarpackie). Mamy dwoje dzieci – syna Jarosława i córkę Koralię, oraz troje wnuków – Dawidka, Roksankę i Oliwkę.
Czy Pańskie wnuki znają ministrancką przeszłość swojego Dziadka?
Bardzo często opowiadałem naszym wnukom, jak to dziadziu przygotowywał się do takich uroczystości, jak one w tym roku, czyli do I Komunii Świętej, a z jeszcze bardziej zapartym tchem słuchały, jak uczyłem się ministrantury po łacinie – po prostu nie dowierzały.
Jak więc to było?
Była to chyba moja IV lub V klasa Szkoły Podstawowej, a proboszczem był Ksiądz Franciszek Pelczar, wspaniały człowiek. Religię mieliśmy w klasach szkolnych, a kościół był ok. 1,5 km od szkoły. Tak jak ja, również mój kolega Edward, postanowiliśmy „po polsku” nauczyć się ministrantury, która to była w języku łacińskim…
To znaczy jak?
W taki sposób, w jaki czytało się łacinę, tak zapisaliśmy ją po polsku. Powiem szczerze – po pięćdziesięciu latach – że było to wielkie wyzwanie i satysfakcja, że tylko my w dwójkę z chłopaków tejże szkoły takiego czynu dokonaliśmy (żartuję).
Czy mieliście równie wielki zapał do samej służby?
Chodziliśmy „służyć do mszy” nawet przed rozpoczęciem lekcji szkolnych. A w niedzielę lub w święta, to zawsze byliśmy pierwsi w Zakrystii…
Czy Wasza przygoda z ministranctwem skończyła się w wieku szkolnym?
Ponownie dostąpiliśmy zaszczytu służenia do mszy w roku 1967, również w Jodłówce, przed Cudownym Obrazem Matki Boskiej Pocieszenia i Dzieciątka Jezus, będąc ministrantami na Mszy Świętej kiedy to siostra moja Zofia zawierała ślub z bratem tego mojego kolegi, Stanisławem. W ten czas przypomniały nam się te lata chłopięce – po prostu była to piękna sprawa.
A jakie było najważniejsze wydarzenie w Pana życiu, związane z kościołem?
Najważniejszy dla mnie i mojej żony Marioli był 12 lipca 1970 roku, kiedy w Jodłówce zawieraliśmy związek małżeński i właśnie ten wspaniały Ksiądz Proboszcz, Franciszek Pelczar, udzielił nam błogosławieństwa. Postanowiłem coś po sobie pozostawić – napisałem kilka wierszy o Naszej Pani Jodłowskiej z Cudownym Obrazem i przesłałem do księdza Proboszcza Kazimierza Wójcikowskiego, jako wota wdzięczności, podziękowania, i znak pamięci mojej i żony, o naszych korzeniach – bo byliśmy w tym kościele ochrzczeni, bierzmowani i braliśmy ślub… Na stronie Sanktuarium Jodłówki znajdują się moje wiersze, jak też wspomnienie osobiste o Sanktuarium.
Dziękujemy za podzielenie się tymi pięknymi wspomnieniami!
Wraz z żoną przesyłam państwu serdeczne pozdrowienia z Wałbrzycha!
Wywiad z panią Janiną Ochojską - szefową Polskiej Akcji Humanitarnej
Mając kromkę chleba można ją jeszcze podzielić na pół…
Człowiek dzisiejszych czasów odwraca głowę od sprawy cierpienia, traktuje ten temat jako tabu. Jakie są tego przyczyny?
Na pewno boimy się cierpienia, ale myślę, że niesłusznie. Istnieje takie powiedzenie „cierpienie uszlachetnia”, ale tak naprawdę dzisiaj unika się mówienia o nim w taki sposób. Ja doświadczyłam tego, że jednak tak jest. Cierpienie uszlachetnia dopiero wtedy, gdy zostaje zaakceptowane, przyjęte i zrozumiane; dopiero wówczas może być twórcze. Wierzę, że cierpienie jest sytuacją, przed którą zostajemy postawieni w jakimś celu. Najczęściej zadajemy sobie pytania „dlaczego ja?”, „czemu to dotknęło mnie?”. Stawiając sobie tego typu wątpliwości nie odnajdziemy na nie odpowiedzi – powiększymy tylko swoje cierpienie. Jeśli sobie zadamy pytanie „co to cierpienie może mi dać, co ono oznacza?”, możemy dojść do wniosku, iż każde cierpienie mogło być źródłem jakiegoś dobra – lecz nieraz zapominamy o tym. Osobiście każde cierpienie pomaga mi wydostać się z takiego marazmu, lenistwa duchowego. Ja przyrzekłam sobie, że będę zawsze dziękować Panu Bogu za wszystko co mi daje; również za cierpienie.
Czy cierpienie może pogłębić wiarę?
Oczywiście, ale jest to możliwe tylko wtedy, gdy człowiek się nie buntuje, ale próbuje odnaleźć w bólu dobro i sens. Wydawać by się mogło, że istnieją takie cierpienia, w których istocie nie można odnaleźć żadnego sensu. Kiedyś poznałam człowieka, którego bardzo zdolny syn został okrutnie zamordowany. Myślałam, że ten człowiek doświadczył tak silnego wstrząsu, że nie odnajdzie w tym dobra. Okazało się jednak, że ojciec tego zabitego nastolatka powiedział, iż otrzymał przez to wielki dar. Wraz z innymi rodzicami, których dzieci zostały zamordowane, założył stowarzyszenie zrzeszające rodziny, w których wydarzyły się takie tragedie. „Ja pomogłem tylu ludziom, doznałem takiego dobra – to mój syn pozwolił mi pomagać innym” – mówił mi ten człowiek. To przykład, że nawet z najstraszniejszego cierpienia można wydobyć dobro, które można przekazać innym. To może uczynić każdy z nas.
Czy wiara może pomóc w przezwyciężaniu cierpienia?
Myślę, że wiara nie jest warunkiem absolutnie koniecznym. Znam ludzi niewierzących, którzy mają własną, bardzo silną wewnętrzną konstrukcję duchową i moralną, a świetnie radzą sobie z tym problemem. Poznałam też ludzi głęboko wierzących, którzy nie potrafią się podnieść z cierpienia. Uważam, że wiara może pomóc, ale nie musi.
Jak można to zmienić?
My uciekamy od obrazu ludzi umierających, nie chcemy by nasi najbliżsi umierali w domu, boimy się hospicjów. Według mnie nie można aż tak bać się cierpienia. Dlaczego ludzie odwracają wzrok, gdy widzą kogoś niepełnosprawnego? Dlaczego spuszczają oczy, gdy zauważą kogoś zdeformowanego, np. z naroślą na twarzy, a na przykład chętnie patrzą w kinie na obrazy morderstw i zabijania? Gdy myślimy o tym, że mielibyśmy towarzyszyć umierającemu, ogarnia nas strach. Dlaczego? Dlatego, że za mało mówi się o tych sprawach. Trzeba pokazywać i uświadamiać społeczeństwu, że cierpienie jest częścią życia, czy tego chcemy czy nie. Przecież jedynym wyjściem jest pogodzenie się z cierpieniem.
Skąd w pani ocenie, bierze się cierpienie?
Kiedyś po Mszy św. podszedł do mnie człowiek i zapytał się; „jak pani może pogodzić się z tym, że Bóg jest dobry, skoro pozwolił na to, że maturzyści jadący autokarem na Jasną Górę tragicznie zginęli w wypadku?”. Przecież to nie Bóg spowodował wypadek. To człowiek jest temu winien. To nie pan Bóg czyni zło, tylko MY – ludzie. Zło nie istnieje w świecie; to MY je czynimy. To nasza wina, że ono nam towarzyszy. Jeśli potrafimy przyznać się do tego, że to MY jesteśmy sprawcami cierpienia, to istniej szansa, że będziemy również potrafili mu sprostać i przyjąć je.
A jak pani znosi cierpienie?
Tak jak wcześniej mówiłam; staram się modlić i rozumieć sens każdego jednego cierpienia. Odnajduję w nim to, co może okazać się dobrym darem. Tak naprawdę zawsze go znajduję. Co jest najważniejsze w pomocy drugiemu człowiekowi? Na pewno dzielenie się, nie tylko tym, czego nam zbywa, lecz głównie tym, czym możemy się podzielić („Mając kromkę chleba można ją jeszcze podzielić na pół” – cytat pani Janiny Ochojskiej ze spotkania). Istotne jest współodczuwanie, postawienie się w sytuacji tego człowieka; a więc myślenie kategoriami potrzebującego, a nie wg własnego „wyobrażenia pomocy”.
Czy zgadza się pani, że pomoc bez dawania nadziei, szansy na samodzielną egzystencję, może uwłaczać godności człowieka?
Tak, istnieje tzw. zła pomoc. Jest to pomoc, która niszczy godność człowieka, uzależnia go od wsparcia innych, może wzbudzać złe instynkty; powoduje, że może on stać się chciwym i zazdrosnym – żeruje na pomocy humanitarnej. Jednak to nie on jest temu winien, lecz ten, który tej pomocy udziela. Udziela w sposób niewłaściwy. Pomaganie samo w sobie jest dobrem, ale tylko czynione w sposób właściwy. Trzeba liczyć się z tym, że pomagając człowiekowi, nawet w małym stopniu, wpływamy na jego życie i bierzemy niejako częściowa odpowiedzialność za nie.
Czy pomoc udzielana w dobrej wierze, mająca jednak złe skutki jest grzechem; jest złem?
Zdecydowanie tak. Cóż z tego, że mam dobre intencje, gdy wywołuję zło, nie dopasowując sposobu pomocy do potrzeb. Jeśli wysyłamy na przykład do krajów muzułmańskich wieprzowinę (która jest zakazana przez religię – przyp. aut.), to oznacza, że jest to absurd i nawet nieświadome – czynienie ogromnego zła tym ludziom. Wysyłając stary, trochę przybrudzony sweterek wydaje nam się, że jest to niewielka przeszkoda, żeby komuś go posłać, ale przecież człowiek żyjący np. w obozie dla uchodźców najczęściej nie ma możliwości by go sobie wyprać. Dziecko chcąc pomóc komuś w innej części świata oddaje swoja ukochaną lalkę, ale bez oczka i rączki. Gdy dostanie ją jakieś biedne dziecko zaniknie ten kontakt uczuciowy – będzie to już tylko zniszczona zabawka; bez wartości. Nie zawsze to, co my kochamy, będzie dawało szczęście komuś innemu.
Czy uważa pani, że człowiek realizuje się dopiero w pomaganiu bliźnim?
Może inaczej. Sądzę, że istota bycia człowiekiem polega na tym, że jesteśmy dla drugiego człowieka. Jest to wpisane w istotę naszego człowieczeństwa. Nie jesteśmy na Ziemi dla siebie. Pomoc jest czymś zupełnie naturalnym – tak jak zaspokajanie pragnienia, głodu, potrzeba snu. Dla mnie jest to oczywiste…
Jednak nie dla wszystkich. Wiele osób boi się, że poprzez pomoc innym zostaną wystawione na świecznik. Jakich rad udzieliłaby pani osobom, które chcą pomagać, by przełamały te bariery niesienia pomocy.
Nie sadzę, że ludzie wstydzą się tego – lubią przecież nieraz pokazać się, że robią coś dobrego. To z drugiej strony jest niebezpieczne – taka pomoc na pokaz. Istotne powinno być to, bym ja rzeczywiście kogoś wspomógł. Ten ewentualny lęk wynika z pozornej odmienności ludzi cierpiących, niepełnosprawnych, inaczej wyglądających. Jednak to nieprawda. To są ludzie tacy jak my. Nie wiemy, kiedy nas spotka coś podobnego. Jakiej udzieliłabym rady? Myślę, że każdy winien indywidualnie odnaleźć swój sposób na przełamanie lęku. Nigdy nie ma takiej sytuacji, że nie moglibyśmy komuś pomóc. Nie wierzę w to. Każdy w każdym miejscu może zrobić coś dobrego dla drugiego człowieka.
Na czym polega edukacja humanitarna?
Powinniśmy uczyć tego, jak pomagać innym. Powinno się to odbywać poprzez rozwijanie w sobie tolerancji, współodczuwania, poszerzaniu wiedzy i znajomości potrzeb innych kultur. Nam wydaje się nieraz, że żyjemy we własnym, odosobnionym świecie. My Polacy nie znamy takiej sytuacji, w której „wręcz” umiera się z nędzy. Mówię „wręcz”, bo w innych miejscach na świecie jest to codziennością.
Czy ma pani teraz czas na poświęcanie się astronomii?
Niestety nie. Ogromnie żałuję, ale nie mam teraz na to czasu. Astronomia jest dziedziną, która wymaga pochłaniania wielu pozycji książkowych. Sporadycznie tylko dowiaduję się o jakichś odkryciach. Z kolei za czasów, gdy miałam na to czas, nie było internetu. Teraz umożliwia on większy dostęp do informacji. Zawsze można popatrzeć w gwiazdy…
Na przykład. Dziękujemy za udzielony wywiad.
Rozmawiali: Piotr Lewandowski i Marek Grzymowski
Wywiad z panem Łukaszem Jarskim - Kawalerem Maltańskim
Tuitio Fidei et Obsequium Pauperum*
Jak brzmi całościowa nazwa zakonu i skąd ona się wzięła?
Jest to Suwerenny Zakon Szpitalników św. Jana Jerozolimskiego zwany Rodyjskim i Maltańskim. Państwo zakonne, bo Zakon Maltański przez lata był suwerennym podmiotem prawa międzynarodowego (państwem), powstało w 1308 roku po zdobyciu przez Zakon wyspy Rodos. Sytuacja ta jest analogiczna jak w przypadku państwa Zakonu Krzyżackiego, który zdobył swe terytorium w XIII w. Po dwustu latach nastąpiło oblężenie Rodos przez Turków, które zmusiło Zakon do opuszczenia wyspy (1522 r.), a tym samym do poszukiwania nowego miejsca. Wówczas Zakon osiedlił się w strategicznym ekonomicznie miejscu – na Malcie, skąd swobodnie mógł kontrolować przepływ statków, pobierać cła itp.
Jakie są dalsze losy Zakonu?
Maltańczycy muszą opuścić wyspę w 1789 r. gdyż większość terytoriów znajdujących się we Francji zostało mu odebranych. Ponadto Napoleon Bonaparte (który w rok później przejął władzę w wyniku tzw. przewrotu 18 brumaire’a) pragnął odebrać Zakonowi jego wyspiarska siedzibę, choć temu na odsiecz spieszyła angielska flota admirała Nelsona.
Czy zakon nie mógł się obronić?
Nie, ponieważ kierowano się ideą i zasadą nie walczenia z innymi chrześcijanami, co praktycznie przekreślało jakiekolwiek szanse obrony przed ekspansją Francji. Zakon został zatem pokonany nie przez muzułmanów, ale przez katolickie wojska francuskie.
Jak to się stało, że zakon rozprzestrzenił się po całym świecie?
Była to kwestia poszukiwania nowej siedziby. Po 1798 r. w nazwie Zakonu pojawia się wyraz ‚suwerenny’ – dla podkreślenia niezależności tej organizacji. Trwało też dalsze rozprzestrzenianie się zasięgu działalności Zakonu Maltańskiego w Europie, a w XX w. już na świecie.
Jaka jest główna misja Zakonu Maltańskiego?
Z zażyłości historycznych wynika, poza militarnym, rycerskim charakterem Zakonu, funkcja szpitalnicza. Samo hasło Zakonu mówi już wiele o jego idei: ‚Obrona wiary i pomoc potrzebującym’. Od tego wychodzi cała nasza działalność, a jest to szeroko pojęta pomoc potrzebującym, chorym, rannym, niepełnosprawnym.
Czy gdyby, czysto teoretycznie rozumując, w Polsce wybuchłaby wojna; czy podjęlibyście jakieś działania wynikające ze szpitalniczej misji Zakonu?
Tak, na pewno. Przykładem może być to, że już pod koniec września 1939 roku w Warszawie powstał tzw. Szpital Maltański, w którym leczono żołnierzy warszawskiego podziemia – gdzieś trzeba było przecież ich opatrywać i operować. Szacuje się, że w czasie II wojny światowej przez wszystkie placówki maltańskie ‚przewinęło’ się około miliona rannych.
Jak wygląda kondycja Zakonu w Europie?
Generalnie Zakon w takim stanie, jakim zastało go średniowiecze, wygląda do dziś – silna pozycje ma w Niemczech, we Włoszech na terenie Wielkiej Brytanii, w mniejszym stopniu we Francji. W Polsce jest to mała organizacja. Należy podkreślić, iż w latach 1947-89 była to organizacja nielegalna.
Proszę przedstawić nieco historię Zakonu na ziemi śląskiej.
W związku z historycznymi powiązaniami Śląska z Cesarstwem Niemieckim, a potem Austriackim, pojawiło się tu dość dużo ośrodków Zakonu, w okresie XIV-XV w. m. in. szpital w Rybniku. Rzecz jasna szpital w rozumieniu średniowiecznym czy nawet późniejszym nie odpowiadał wyłącznie zadaniom szpitala dzisiejszego. Łączył on w sobie funkcje hospicjum, przytułku, tradycyjnego szpitala zajmującego się rannymi, a także ‚domu pielgrzyma’. W XIX w. w okresie Kulturkampf, kiedy zwalczano Kościół, automatycznie spadła liczba powołań, a tym samym osłabła działalność Zakonu. Niemniej tradycje maltańskie na ziemi śląskiej są duże. Dziś prowadzimy Maltański Punkt Pomocy Środowiskowej dla Osób Niepełnosprawnych w Katowicach, współpracujemy z ośrodkiem dla Niepełnosprawnych w Mikołowie – Borowej Wsi, organizujemy wyjazdy dla osób objętych naszą pomocą.
Jak jest dziś?
Dziś Zakon na tym terenie działa jako delegatura Górnośląska Związku Polskich Kawalerów Maltańskich, która liczy 5 członków, jest to mało w porównaniu np. do Krakowa, Poznania czy Warszawy, gdzie ośrodki te są znacznie liczniejsze.
Proszę przybliżyć nieco działalność zakonu na świecie.
Naszą działalność można w ogólnym zarysie podzielić na medyczna i pozamedyczną. Prowadzimy placówki lecznicze. W Niemczech i Włoszech są to szpitale, w Ziemi Świętej działają dwa szpitale dziecięce – w Betlejem i w Nazarecie. Ponadto prowadzimy działania ratownicze – w naszym przypadku jest to Maltańska Służba Medyczna. W innych krajach, takich jak Niemcy czy Austria prężnie działa nasz odpowiednik – Malteser, w Irlandii funkcjonuje Korpus Ambulansowy. Tam są to organizacje jak najbardziej profesjonalne, zastępujące z powodzeniem pogotowie państwowe, nawet w 80% przypadków.
Znajdujemy się w punkcie maltańskim…
Maltański Punkt Pomocy Środowiskowej dla Osób Niepełnosprawnych w Katowicach został poświęcony na wiosnę 2004 roku, podlega mu bezpośrednio 8-10 niepełnosprawnych, ponadto koordynuje się tu działania związane z pomocą niepełnosprawnym.
Zakony to bardzo stara forma wspólnoty wiernych, ale czy w XXI wieku nie jest już zbyt przestarzała? Czy przewiduje pan schyłek czy raczej odrodzenie zakonów?
Po okresie kryzysu w I poł. XX w. nastąpił zdecydowany rozwój Zakonu Maltańskiego – przybywa Zakonników i zaangażowanych wolontariuszy. Poza tym siłą Zakonu, szansą dla jego rozwoju jest jego odmienność, która tkwi w tym, że nie jest to zakon w tradycyjnym rozumieniu przeciętnego człowieka. Związane w nim osoby to ludzie ‚normalnie’ żyjący w świecie, ale skupione wokół jednej organizacji i idei.
Jaka jest hierarchia w Zakonie Maltańskim?
Istnieją jakby trzy kręgi członków Zakonu. Pierwszy, najgłębszy, to tzw. profesi. Są to zakonnicy składający wszystkie śluby, żyjący zazwyczaj we wspólnocie. Funkcjonują między innymi dwa klasztory maltańskie, w których żyją ‚ściśli’ zakonnicy. Ogółem na świecie jest ok. 50 profesów, w tym jeden w Polsce. Poza tym tylko spośród nich można wybrać Wielkiego Mistrza. Dalej istnieje grupa ok. 800 kawalerów obiedencyjnych (w posłuszeństwie, od łac. oboedientia ‚posłuszeństwo’ – przyp. aut.), którzy składają śluby posłuszeństwa, są ponadto obostrzone pewnymi regułami duchowymi, choć nie tak surowymi jak w przypadku profesów. Trzeci krąg osób w różnoraki sposób związanych z Zakonem wyróżnia się najbardziej tym, że nie muszą oni składać ślubów obediencji.
Jakie są najważniejsze funkcje i stanowiska w Zakonie?
Najważniejszą osobą, której sukcesja trwa nieprzerwanie od prawie 900 lat jest Wielki Mistrz. Jest on wybierany tajnie przez profesów, wspomaganych przez przedstawicieli związków narodowych Zakonu, z zastrzeżeniem, że Wielki Mistrz będzie wyłoniony tylko z grona profesów. Pozostałe wielkie urzędy czyli Wielkiego Komandora, Wielkiego Szpitalnika, Wielkiego Kanclerza, Wielkiego Skarbnika mogą sprawować także tylko profesi, choć w szczególnych wypadkach może zostać od tego udzielona dyspensa.
Jak wygląda pana życie jako Kawalera Maltańskiego?
Muszę realizować zamierzenia statutowe Zakonu, angażować się w dzieła będące jego inicjatywami, poprzez np. takie, jaką była pomoc w stworzeniu tego punktu, przez organizację wyjazdów dla os. niepełnosprawnych itp.
Co trzeba zrobić, by zostać Kawalerem Maltańskim?
Trzeba być praktykującym katolikiem, który ukończył 30 rok życia, pragnącym respektować założenia tej organizacji. Ponadto trzeba uzyskać pozytywna opinię swojego proboszcza i Ordynariusza, a nadto znaleźć spośród Kawalerów cztery osoby, które zechcą swoim słowem poręczyć za kandydata. Potem następuje przedstawienie kandydatury na zarządzie Zakonu. Następuje okres czegoś na wzór nowicjatu – rocznego czasu przygotowawczego, kiedy kandydat jest obserwowany. Po udanym okresie kandydackim, po tzw. drugim czytaniu (rozpatrzeniu ewentualnych wniosków) określone dokumenty zostają przesłane do Rzymu, gdzie Wielkie Magisterium decyduje o przyjęciu do Zakonu.
*łacińskie brzmienie dewizy Zakonu: „Obrona Wiary i Służba Ubogim
Zainteresowanych zapraszamy także na strony:
– Delegatury Górnośląskiej Związku Polskich Kawalerów Maltańskich
– Związku Polskich Kawalerów Maltańskich
Wywiad z ojcem benedyktynem Leonem Knabitem
Internet, hip-hop i… polski papież
Czyli o dzisiejszej młodzieży, ministrantach i Janie Pawle II w wywiadzie z ojcem benedyktynem Leonem Knabitem
Jak ocenia ojciec współczesnych ministrantów?
Patrząc na dzisiejszych ministrantów, często bardzo młodo wchodzących w tajemnicę służby Bożej, mogę im pozazdrościć, bo ja sam zostałem ministrantem mając aż 13 lat. Będąc u spowiedzi zapytałem księdza, czy mógłbym służyć. Ten o nic nie pytał, tylko odpowiedział, bym przyszedł na godzinę 12.30. Było to 14 lutego 1943 roku – wówczas po raz pierwszy służyłem do Mszy świętej.
Co zdecydowało, że został ojciec ministrantem?
Myślę, że zainteresowała mnie sama Msza święta, której wcześniej za bardzo nie rozumiałem. Zazwyczaj stawałem z moim kolegą z boku ołtarza i wspólnie czytaliśmy Mszę z książeczki – on do Podniesienia, zaś ja – od Przeistoczenia do końca Eucharystii. Nie specjalnie wiedziałem, o co chodzi we Mszy, ale ona sama strasznie mnie pociągała; nawet same gesty, słowa. W siódmej klasie podstawówki zacząłem się uczyć Mszy po łacinie. Niedługo potem zrobiłem sobie z papieru ornat, za kielich mszalny posłużył kieliszek na jajka, za patenę – talerzyk, a z siostrą wypiekaliśmy z mąki na blasze coś na kształt opłatka. Dzwonki zastąpiłem kluczami. Tak narodziła się moja fascynacja Mszą świętą.
Jak oceniłby ojciec Światowe Dni Młodzieży w Kolonii; czy masowa impreza może przynieść indywidualne owoce?
Jestem przekonany, że może; nie mówię, że musi przynieść w stosunku do każdego uczestnika, ale na pewno może. Jest takie powiedzenie: „rzuć kamieniem w tłum, a na pewno kogoś trafisz”. Kamieniem; kamieniem węgielnym, którym w tym przypadku jest Chrystus. Jestem pewien, ze ten entuzjazm towarzyszący tego typu imprezom masowym, udzielił się wielu młodym ludziom. Wielu zostało „trafionych”, a i niejeden może powiedzieć, że był to punkt zwrotny w swoim życiu. Ważne decyzje można podejmować zarówno w ciszy, w modlitwie, w skupieniu, jak i we wspólnocie. To jest właśnie fascynujące.
Miał już ojciec kontakt ze śląską młodzieżą. Jak ojciec ją odbiera?
Jak inaczej, jeśli nie pozytywnie mogę odbierać śląska młodzież, która przychodzi na spotkanie z zakonnikiem cieszy się, bije brawo? Spotkałem się także jednak z młodzieżą z Dolnego Śląska, która jechała na jakiś koncert i nie była mi przychylna: obrzucono mnie wyzwiskami, mój brewiarz wyrzucono przez okno. Większość z nich była zapewne pod wpływem alkoholu. Z innych doświadczeń mogę wspomnieć o rekolekcjach w X LO w Katowicach, w których uczestniczyła cała młodzież szkolna; pełna otwartości i nadziei. Atmosfera była naprawdę wspaniała.
Ojciec LeonMówi się, że ludzie młodzi dzisiejszych czasów przeżywają kryzys wiary, kryzys wartości. Jak możnaby im pomóc; co jest ich problemem?
Oczywiście, ale nie wszyscy mają ten kryzys. Wiadomo, że okres dojrzewania to czas buntu; „Stürm und Drang Periode” („okres burzy i naporu” – przyp. aut.). Wielu ludzi zbyt wiele czasu poświęca na przykład na pogoń za pieniądzem. Jednym z rozwiązań są na pewno słowa papieża Pawła VI, w których mówi, że za dużo mamy nauczycieli, a za mało świadków. Do tego zdania odwołał się Jan Paweł II i dodał, ze „potrzeba nam nauczycieli, którzy są jednocześnie świadkami”. Ojciec Święty swoim życiem dawał właśnie takie piękne świadectwo: i wtedy gdy wspaniale, potężnie przemawiał, potem, kiedy był już starszy, kiedy nie mógł się już poruszać, a w końcu gdy przestał mówić. Wracając do ludzi młodych: jeśli spotkają się z dobrą, wyrozumiałą postawą księży, to ich młodzieńczy bunt po prostu wykipi, tak jak…na przykład mleko z garnka.
Czy zauważa ojciec istotne różnice miedzy młodzieżą współczesną, a tą sprzed 20-tu, 30-tu lat?
Rzecz jasna widać różnicę w jej otoczeniu: istnieją teraz rzeczy, o których mi się nie śniło: komórka, telewizor, Internet, hip-hop, a do niedawna… polski papież. Młodzież jest na pewno inaczej wychowywana, ma większy dostęp do sportu. Młodzi ludzie są kształtowani jako pewna masa wlewana do innej formy, która się zmienia. Dla nas ważne jest to, aby w swej istocie była mocna i silna, zaś dla niej – by nie „stygła” w taki sposób, który by jej szkodził. Ważne jest to, aby nie była to masa niemyśląca, ciemna, która daje się manipulować. Mówi się, że Kościół nawołuje do buntu młodzieży. To prawda, ale nie do buntu przeciw wartościom, ale przeciwko ich brakowi! Młodzież mówi, że gdy w telewizji pojawiał się papież, „to ja przełączałem na inny kanał”. A teraz, gdy retrospektywnie i sugestywnie pokazywano go, uświadamiali sobie, że „to wszystko dla mnie”, „ojej, ile ja zmarnowałem czasu, gdy On był, czemu nie interesowałem się Nim?”. Istotą duszy człowieka jest dążenie do wielkości.
Ojciec LeonPapież miał doskonały kontakt z młodzieżą, ale czy On, jako osoba już niemłoda mógł tak naprawdę zgłębić problemy ludzi młodych, czym oni żyją, jacy są?
Kiedy właśnie okazywało się, że trafiał do niej. Gdyby ględził, to nawet gdyby go lubiano, nie słuchano by go. Młodzi ludzie przychodzili do Niego, pomimo zimna i deszczu, tylko po to, by Go wysłuchać. Kochał ich i to, co im mówił, przekazywał bardzo poważnie; nie zależało mu na poklasku. Pytali Go: „Co mamy robić?”. A Ojciec Święty na to odpowiadał: „Wymagajcie od siebie, nawet wtedy, gdy nikt nie będzie od was wymagał”. Ponadto papież poza oficjalnymi spotkaniami z wiernymi bardzo często widywał się z ludźmi indywidualnie. Mnie osobiście pozostały po korespondencji z Ojcem Świętym 182 listy podpisane przez Niego. Jestem przekonany, że potrafił zwyciężać zło; nie bał się niczego, nie bał się ludzi, ani cierpienia. Był właśnie i świadkiem i nauczycielem.
Na zakończenie naszego wywiadu, a u progu nowego roku szkolnego, katechetycznego, roku formacji, prosimy o jakieś dobre słowo, życzenia, skierowane do ludzi młodych, zwłaszcza do ministrantów.
Życzę przede wszystkim nadziei i tej świadomości, że wszystko skończy się dobrze. Choć nie wiemy, jak czeka nas droga, to powinniśmy mieć nadzieję, że u szczytu czeka nas radosna niespodzianka – pomyślne zakończenie. Powinniśmy jednak szukać tej drogi, którą przygotował nam Pan. Kiedy można najbardziej rozbawić Pana Boga? Właśnie wtedy, gdy przedstawimy mu swoje plany…
Ministrantom mogę życzyć i jednocześnie prosić ich o to, aby nie stanowili „zorganizowanej obrazy Bożej” poprzez niegodne służenie do Mszy, brak skupienia czy machinalne wykonywanie czynności bez „głębi”. Gdy ministranci są naprawdę dobrze przygotowani, a najczęściej tak jest, stanowią oni rzeczywiście wzór dla wiernych, którzy mogą lepiej się modlić.
Dziękujemy za udzielony nam wywiad!
Rozmowę przeprowadziła redakcja DMAK, 14 września 2005
Foto: Marek Grzymowski
wywiad autoryzowany
Wywiad z Panem Wojciechem Borońskim...
…Przewodniczącym Rady Miasta Katowice, byłym ministrantem przy kościele Piotra i Pawła w Katowicach
Proszę powiedzieć, kiedy Pan został ministrantem?
Było to bardzo dawno temu. Miałem sześć lat, kiedy po raz pierwszy zostałem ministrantem. Mogę powiedzieć, że jestem nim do dnia dzisiejszego, z czego jestem bardzo dumny. Pierwszy raz zostałem ministrantem w małym kościółku pod Warszawą. Pamiętam, jak na gwiazdkę dostałem swoją pierwsza komeżkę. Ciotka, która była krawcową doszyła mi nawet do niej koroneczki. Kiedyś komeżki były całkiem proste.
Jak wspomina Pan okres ministrantury?
Początek koszmarnie, dlatego, że Eucharystia była po łacinie. Trzeba było się jej nauczyć, ciężko mi to szło. Niedawno znalazłem starą książeczkę z tekstem łacińskim do ministrantury. O, jak bym tym dzisiejszym ministrantom pokazał ile trzeba było się nauczyć, to by chyba zwątpili. Przypominam sobie, że w międzyczasie wyszła uproszczona ministrantura i nie trzeba było tego całego tekstu łacińskiego znać, więc już było o wiele łatwiej. Przypominam sobie ile razy przenosiło się mszał z ambonki na ołtarz. Pamiętam to credo, czyli: na początku było słowo, słowo było u Boga, które tak jakby drugą Ewangelię czytał ksiądz na zakończenie – było to oprawiane w takich drewnianych ramkach. Pamiętam jak przy kadzeniu Najświętszego Sakramentu dwóch ministrantów przytrzymywało kapłanowi kapę, żeby ona nie przeszkadzała. Jest, co wspominać.
Czy pamięta Pan swoją najśmieszniejszą sytuację przy ołtarzu?
Tak, ale ona nie była związana ze mną. Mianowicie, najśmieszniejszą sytuację, jakiej byłem świadkiem przy ołtarzu, to jak czekałem w zakrystii, żeby służyć do Mszy św. Przed Mszą św., był ślub. Nagle siostra mówi, że Pan Młody uciekł od ołtarza. I rzeczywiście widzimy z kolegą, jak szybkim krokiem, wręcz ucieka Pan Młody od ołtarza. Poruszenie było niesamowite. Kapłani odprawiający ślub, również wybiegli zobaczyć, co się stało. Co się okazało, Pan Młody, już w trakcie ślubu uświadomił sobie, że zapomniał obrączek. Były one u któregoś ze świadków z tyłu kościoła. Myślę, że do końca życia będę tą sytuację pamiętać.
Proszę powiedzieć, dlaczego warto być ministrantem?
Ministrantura, to wspaniała szkoła życia, polegająca na nieustającej służbie. Zawsze z olbrzymią radością i przyjemnością służyłem do Mszy Świętej. Zawsze zabiegałem, żeby móc służyć. Wielokrotnie mówiłem, że służba to ogromny zaszczyt. Podczas Mszy czułem się bliżej Pana Boga, przez to, że byłem blisko ołtarza. Czułem się w jakiś sposób wyróżniony. Ministrantura to również wielka radość, radość ze służby Panu Bogu i człowiekowi. Warto być ministrantem dla radości wewnętrznej. Człowiek raduje się, kiedy może np. przekazać innym ministrantom zdobytą wiedzę, przygotować chłopców do służby przy ołtarzu. Zawsze marzyłem, że jeżeli będę miał rodzinę i będę miał synów, to chciałbym, żeby każdy z nich był ministrantem.
Czy radość ze służenia przekazał Pan swoim synom?
Starałem się z różnym skutkiem. Wszyscy byli ministrantami. Był nawet taki okres, kiedy wszyscy byli. Niektórzy są jeszcze nadal. Jest to taka radość, że ojciec ze swoimi synami może być przy jednym ołtarzu. Kiedy synowie służą a ja jestem w ławce, to przypomina mi się moja młodość i trochę mi lat ubywa.
Na zakończenie dobra rada, dla tych, którzy chcą zostać ministrantami. Trzeba mieć łaskę powołania do zostania i byciem ministrantem. W ministranturze nie wytrzyma ten, kto nie będzie miał łaski Ducha Świętego. Ministrantura jest pierwszą szkoła życia, jak należy służyć innym. Trzeba poświęcać swój czas i być do dyspozycji.
Z wielką radością obserwuję jak na Mszy Świętej jest nie pięciu czy sześciu ministrantów, ale dwudziestu, trzydziestu. Oby ta pierwsza szkoła życia była w sensie pozytywnym. To znaczy szkoła uczynności, uczciwości, wierności oraz dawania świadectwa o wierze. Młodość to czas szukania wartości i zdobywania ich. Im lepsze środowisko, w którym się dojrzewa, tym większe prawdopodobieństwo, że wartości, które zostały zasiane w sercu młodego człowieka będą owocowały w życiu dorosłym. Ja ze swojej młodości wspominam, że to jest pierwszy rodzaj służby publicznej. Moja droga służby publicznej zaczęła się od ministrantury. Ministrantura uczyła mnie służby publicznej, służby, którą wykonuję po dzień dzisiejszy.
Dziękuję bardzo za rozmowę.